środa, 28 listopada 2007

Czas, zabójca wolności

Załóżmy, że nie ma takiego czegoś jak czas i jego przemijanie. Starzejemy się, ale nie wiemy ile lat mamy, jak długo pożyjemy, ile potrwa nasza choroba. Pracujemy tyle, ile potrzeba, a nie musowe 40h w tygodniu, na urlop też jedziemy, na tyle na ile potrzeba. Wiadomo, że powstałby niewyobrażalny chaos, ale...

No właśnie, ile człowiek mniej miałby problemów dzięki temu. Nie byłoby wymówek, "na to nie starczyło mi czasu", "nie miałem czasu, wiec nie przyjechałem". Wszystko co chcemy w życiu zrobić, po prostu byśmy to zrobili, bez stresu, że na coś innego nie wystarczy nam czasu. Starość byłaby piękniejsza, bo człowiek wszystko zdążyłby w życiu zrobić. Pojechać dookoła świata, zrobić 30 fakultetów, wychować 10 dzieci, nauczyć się stu różnych rzeczy od origami po lewitację. Człowiek nie wkurzałby się na wolno działające Allegro czy naszą klasę, bo po prostu, nie byłoby takiego pojęcia jak "powolny" czy "szybki". Mógłbym się wynudzić, a potem najspokojniej zabrać się za coś bardziej pożytecznego, a tu tyle czasu, że ledwo na ćmika po pracy czasu starcza. Mamy do wyboru zadbać o siebie, albo pozostałą resztę.

Wszystko zależy od charakteru i od umiejętności, bo czasami uda się tak wszystko poukładać, że na wszystko wystarcza czasu. Ja niestety, nie jestem zbytnio zorganizowany, albo po prostu leniwy. :) W każdym razie, długo zabieram się do czegokolwiek i sporo czasu tracę na przygotowania. Na pewno cenię czas i nigdy nie straciłbym go na coś takiego. No i nienawidzę poświęcać czasu na spanie. To wg. mnie jest największe marnotrawstwo.

poniedziałek, 26 listopada 2007

Zmiany, zmiany, zmiany

Jak ten czas leci, to już miesiąc jak nie pisałem. Z kilku powodów nie było, ani czasu, ani weny. Kłopoty jakie mi się przytrafiły nie nastrajały do jakichkolwiek działań. Nie będę tutaj biadolić o tym, że auto mi się zepsuło po trzech miesiącach użytkowania, o wizytach o konowałów, ale chętnie podzielę się radosną wiadomością.

Otóż 30 października odbyłem podróż pod Wieruszów celem nabycia puchatej kulki o imieniu Vicky. Vicky jest berneńskim psem pasterskim. Urodziła się 8 IX 2007 roku. Owczarek kaukaski, który jest na stanie, żyje i nawet czasami jej nie ugryzie. Myślę, że w przyszłości jakoś się dogadają. Młoda, jak to szczeniaczek, tylko figle jej w głowie, dużo śpi i już prawie nie załatwia się w domu.

Pierwsza jej podróż to 200km do Poznania. Z tego co widzę, jeżdżąc po Poznaniu, bardzo lubi jeździć samochodem i bardzo się z tego cieszę, bo chciałem ją na wakacje zabierać. Żonie nic nie mówiłem o planach zakupu nowego domownika, ale przeczuwałem, że nie będzie miała nic przeciw nowemu kudłaczowi, w dodatku bardziej rodzinnemu, bo Diana, jak to kaukaz, lubi chodzić swoim ścieżkami. Vicky jest całkiem inna, widać to po jej oczach, tęsknocie, radości. Jest bardzo towarzyska. Ząbki ją trochę swędzą, ale jak na psie możliwości, to bardzo delikatnie obchodzi się z zawartością naszego domu.

Była już na spotkaniu ze swoim starszym kolegą. Kolega jest własnością mojej koleżanki z pracy i to od niego zaczęła się moja miłość do berneńczyków. Właściwie to przez Magdę zakupiłem Vicky. Naoglądałem i nasłuchałem się dużo o berneńczykach i z tego co widzę, Magda nie przesadzała. :)

Poniżej kilka fotek maleństwa i jej kolegi.




Z dostojnym kolegą, Brego.







"Jakie gryzienie butów? Ktoś je obok mnie położył."

A tak Vicky pokonała 200km, śpiąc między moimi nogami.